„Zwiastun” był w każdym ewangelickim domu. To było oczywiste, takie wyobrażenie wyniosłem z dzieciństwa. Ponieważ wychowywałem się na plebanii, zapamiętałem oprawione wszystkie roczniki „Strażnicy Ewangelicznej”, bo taki nosił przez pewien czas tytuł. Oglądałem je jak książki. Obok „Kalendarza Ewangelickiego” to był moje ulubione pozycje, w których szukałem ilustracji, składałem z liter poszczególne tytuły. Interesowały mnie szczególnie obrazy z dalekich krajów. Mama czytała mi o Albercie Schweitzerze ze „Zwiastuna”. Chciałem być wtedy jak on lekarzem z Lambarene.
Jak każde ewangelickie dziecko dostawałem „Przyjaciela Dzieci”. Wiele ilustracji kolorowałem, zanim zacząłem czytać opowiadania. Niektóre zapamiętałem do dziś.
Z samym „Zwiastunem” moją pierwszą przygodę przeżyłem podczas studiów w ChAT – zrecenzowałem książkę ks. prof. Jerzego Gryniakowa Teraz w młodych życia latach przeznaczoną dla młodzieży. Pamiętam, że ówczesna dyrektor Wydawnictwa Zwiastun Ewa Otello-Wiśniewska podziękowała mi. Zazdrościłem kolegom, którzy mieszkając w kościelnym akademiku mogli pomagać w powstawaniu czasopisma, gdyż redakcja mieściła się wtedy w tym samym budynku przy ul. Miodowej w Warszawie.
Łączność z Kościołem
Zbieranie wszystkich numerów „Zwiastuna” stanowiło dla mnie łączność z tym, co dzieje się w naszym Kościele. Gdy mama wyjechała za granicę, zaprenumerowała „Zwiastun”, bo znała większość księży, wiele parafii, czytała dużo, więc i nasz dwutygodnik. Często pytała mnie, kim jest ten lub inny nowy duchowny.
Sam poszukiwałem w czasopiśmie kościelnym takich treści, które interesowały mnie jako młodego absolwenta teologii. Szukałem tego, co można by było wykorzystać do pracy z młodzieżą na obozach lub na spotkaniach. Ponieważ nie wszystko tam znajdowałem, zacząłem sam pisać i większość moich artykułów ukazała się, i była raczej pozytywnie przyjęta.
Jako wciąż młody duchowny szukałem możliwości zaprezentowania czegoś z własnych przemyśleń czytelnikom. Z dumą przyjąłem w pewnym momencie „funkcję” regionalnego korespondenta, coś w rodzaju lokalnego rzecznika. Lubiłem uczucie, gdy jakiś tekst lub artykuł napisany przeze mnie ukazywał się drukiem. Zanim więc Facebook czy blogi internetowe stały się popularne, sporo umieszczałem tam relacji z wydarzeń, zjazdów, spotkań, synodów.
Niekiedy pojawiały się zdjęcia mojego autorstwa, na przykład z podróży do Palestyny. Kilka razy znalazły się nawet na pierwszej stronie okładki.
Starałem się też – i staram się nadal – jak najwięcej pisać o Mazurach, żeby moi parafianie kupowali i prenumerowali „Zwiastun Ewangelicki”.
Radość pisania
Ponieważ lubię czytać książki, chętnie pisałem ich recenzje, w tym autorstwa mojego ulubionego Jerzego Pilcha. Były też recenzje filmów o tematyce religijnej bądź mazurskiej. Ukazywały się też moje rozważania – lubiłem pisać i „drukować” kazania, bo one są zasadniczym sensem mojej pracy w Kościele. Sprawiało mi radość, że mogłem dzielić się rozważanym Słowem Bożym z czytelnikami „Zwiastuna”.
Moje teksty, które miały zachęcać do dyskusji na ważne i aktualne tematy, ukazywały się często w rubryce Widzenia własne. Nieraz zapoczątkowałem jakiś trend albo rozpocząłem ciekawą dyskusję. Starałem się poruszać najważniejsze kwestie dla Kościoła, dla kraju i dla świata. Modlitwa po 11 września, recenzja filmu „Róża”, 500 lat Reformacji, dyskusja na temat demokracji w Kościele, czy związków z polityką, ale także proste rozumienie katechizmu. Czasem powstawały cykle, na przykład o konfirmacji czy Dekalogu. Chyba takie było moje pisanie i takim też chyba pozostanie: pisanie prostych rzeczy dla zwykłych ludzi.
Czasem nowo poznana osoba mówiła, że czytała moje artykuły, więc to tak, jakby już trochę mnie znała. To jest, przyznam, największa nagroda i satysfakcja z pisania.
Autentyczność doświadczeń
Z moich doświadczeń mogłem przekazać tylko to, co w skromny sposób było moim udziałem. Niektóre takie teksty przed wysłaniem czytałem mamie Jerzego Pilcha, niektóre wysyłałem bliskim. Najbardziej wartościowe powstawały, gdy przeżywałem trudne chwile w moim życiu. Tak to chyba już jest i być musi. Przeżycia stają się doświadczeniem, które rodzi inspiracje. Przelane na papier stają się wspólną troską innych, którzy wyczuwają autentyczność opowiedzianej historii.
Równocześnie z pisaniem starałem się oczywiście też czytać „Zwiastun”, potem „Zwiastun Ewangelicki” i to od deski do deski, żeby być na bieżąco. Czasami było to inspiracją, czasem rodziło potrzebę polemiki. Mamy przecież różne zdania, ale łączy nas wspólne pisanie i czytanie. Dziś, po latach, trudno mi wciąż wyobrazić sobie nasz Kościół bez „Zwiastuna Ewangelickiego”.
Przed ponad 30 laty „Zwiastun” przyjął mnie z wyrozumiałością i sympatią. O niektórych tekstach przed ukazaniem się drukiem dyskutowaliśmy z redaktorem naczelnym ks. Jerzym Below. Wiele cierpliwości w redagowaniu moich artykułów wykazała też Magdalena Legendź. I tak to, co zaczęło się przed laty, trwa do dzisiaj i jest powodem dumy, że ktoś chce publikować, a potem znajduje czytelników to, co dla mnie jest ważne, gdy myślę o duchowości ewangelickiej czy o chrześcijańskim świecie.
„Zwiastun Ewangelicki” 7/2024