miniatura

 

Gdy byliśmy dziećmi, niejeden z nas był przekonany, że gdy stanie się pełnoletni, będzie mógł cieszyć się pełnią osobistej wolności. Nikt wtedy nie będzie mu narzucał, co ma robić i jak postępować. Sam o sobie będzie decydował. Wszyscy znamy, w różnym stopniu, ten syndrom młodzieńczego buntu.

Kiedyś, w gronie kolegów, dorosłych już ludzi, rozmawialiśmy na temat działalności opozycyjnej. Wtedy jeden z nich, chcąc się trochę popisać, z całkiem poważną miną rzucił: „Wielkie mi coś! Ja już w podstawówce, w ósmej klasie aktywnie działałem w opozycji”. Powiem szczerze, że udało mu się nas zaskoczyć. Widząc nasze zdziwienie zaraz dodał: „No co, w opozycji do moich starych i do belfrów w szkole! Jak mi czegoś zabraniali, to ja i tak w ukryciu to robiłem. Kazali mi się uczyć i chodzić do szkoły, to ja i tak wolałem chodzić na wagary”. Wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem. Koledze żart się udał, a nam przypomniało się nasze dzieciństwo. W mniejszym lub większym stopniu wszyscy tacy byliśmy.

Dzisiaj, kiedy obserwuję, co się dzieje w świecie, jakże mam nie stwierdzić, że z tą oczekiwaną wówczas wolnością jest coś nie tak. Niby robimy co chcemy, wolno nam się wypowiadać po swojemu, ale w ostatecznym rozrachunku stajemy się zakładnikami własnego postępowania. Na wielu płaszczyznach, w otaczającym nas społeczeństwie, tak czy owak zależni jesteśmy od innych ludzi. Podejmujemy decyzje, pracujemy, ale zawsze może zdarzyć się coś, co nas nie będzie zadowalać. Ogarnia nas poczucie bezsilności. Gdzie więc sens i logika naszych wcześniejszych marzeń?

Otaczająca nas rzeczywistość w brutalny sposób weryfikuje dotychczasowe oczekiwania. Wielokrotnie zostajemy postawieni pod ścianą. Trudno nam zrozumieć, że noszone na ustach „chrześcijaństwo” w naszym narodowym wydaniu może być zwykłą obłudą i hipokryzją, zaś jego korzenie powoli zamierają bądź w wielu przypadkach już całkiem uschły. Jakimś dziwnym cudem na szczeblach władzy odnalazły się rzesze osób manifestujących swoje przywiązanie do tradycji Kościoła powszechnego, deklarujących swoją wiarę w Boga, co rzekomo w czasach PRL-u nie było możliwe, a noszących w sobie tyle jadu i nienawiści do każdego, kto myśli inaczej. Niestety daje się to zauważyć po wszystkich stronach sceny politycznej. Propaganda sukcesu serwowana społeczeństwu, prześciganie się w pomysłach na pozyskiwanie zwolenników, w zatrważającym tempie doprowadza do otumanienia prostych ludzi.

Najgorętszym okresem w tych poczynaniach zawsze jest czas przed kolejnymi wyborami. Niestety jednak z ewangelicznym chrześcijaństwem mija się to na każdym kroku. Górnolotne słowa, iż jesteśmy sercem Europy, z którego emanuje chrześcijaństwo, jest tylko bałwochwalczym mitem. Jeżeli głoszący te idee uważają, że piękne, duże świątynie, wykwintne w wystroju, wielotysięczne pielgrzymki do „świętych” miejsc lub ostentacyjne zawierzenie Ojczyzny Matce Bożej lub ludzkie ogłaszanie Jezusa królem Polski mają być tego wyrazem, to marna nasza wiara. Bóg nie potrzebuje naszego przyzwolenia na władanie krajem, bo cała ziemia jest Jego własnością od stworzenia świata. Jest naszym Królem od zawsze, my zaś mamy być Jego wiernymi sługami. On nie potrzebuje naszych jałowych gestów, lecz serca czystego, wypełnionego Jego pokojem, którym mamy dzielić się ze wszystkimi.

Gdy w społeczeństwie pełno waśni i tworzenia warstw ludzi „lepszego i gorszego sortu”, opluwania i fałszywego oskarżania oponentów, dochodzenia do partykularnych celów za wszelką cenę, to z całą pewnością nie jest to obraz chrześcijańskiego narodu. Po prostu nie mamy prawa tak się nazywać, gdyż takim zachowaniem urągamy Bogu. Jakże więc mamy ewangelizować inne narody, jeżeli nie mamy żadnych atutów? Zacznijmy od siebie, bo ducha Ewangelii w nas mało, prosząc codziennie w modlitwach: „Serce czyste stwórz we mnie, o Boże, a ducha prawego odnów we mnie” (Ps 51,12).

„Zwiastun Ewangelicki” 10/2020