miniatura

 

Nikomu, kto przeżył okropności wojny, kto przebywał w więzieniu, obozie lub miejscu odosobnienia, nie trzeba tłumaczyć, co to jest wolność. Brutalnie wyzuty z ludzkiej godności, bez prawa do własnego zdania, przeżywać musiał człowiek dzień za dniem w oczekiwaniu na to, kiedy to się skończy. Pozbawiony wszystkiego, co mu było bliskie, z dala od rodziny i przyjaciół, wiódł życie niewolnika.

Zbliża się, przypadająca w tym roku 75. rocznica zakończenia drugiej wojny światowej. Przez te wszystkie lata wydano wiele publikacji książkowych, wygłoszono tysiące referatów, aby uzmysłowić kolejnym pokoleniom, co to jest wojna i jakie niesie skutki. Miliony pochłoniętych istnień ludzkich, obrócone w gruzy wsie i miasta stały się obrazem tego, do czego jest zdolny człowiek w imię swoich partykularnych ambicji. Gdy byliśmy dziećmi, bywaliśmy świadkami przekazu starszych osób, którzy nie do końca o wszystkim, co przeżyli chcieli opowiadać. Nieraz zbyt wielka trauma zamykała im usta.

U progu zbliżającej się, a oczekiwanej wówczas z utęsknieniem wolności, w obliczu narastających podziałów politycznych i plemiennych wśród zwycięskich narodów, rodziła się psychoza strachu przed kolejnymi nieszczęściami. Przed zbliżającym się wyzwoleńczym frontem lotem błyskawicy roznosiły się wieści o dopuszczaniu się przez żołnierzy nadchodzącej armii gwałtów, grabieży i morderstw na wyzwalanych terenach.

Niektórzy próbowali ewakuować się wcześniej. Niewielu to się udało. Śląsk, Pomorze i Mazury stały się areną dantejskich scen. To tam rozegrały się największe dramaty. Pierwszymi ofiarami, wystawianymi często przez sąsiadów na pastwę wyzwoleńców stali się ewangelicy. Kiedy front przechodził dalej, nowa, konstytuująca się władza niewiele lepszy miała do nich stosunek. W poszczególnych miejscowościach tworzono komisje ds. wysiedleń miejscowej ludności – pochodzenia niemieckiego. W ich skład wchodziły często takie osoby, które chciały ukryć swoje, często niechlubne, postępowanie w okresie wojny. Rozpoczęła się swoista wolna amerykanka. Na pierwszy ogień znów poszli ewangelicy. Odżył stereotyp – „ewangelik to Niemiec”. Nie było ważne, czy ktoś czuł się Polakiem, czy Niemcem. Kryterium stały się tzw. volkslisty, które okupant niemiecki wprowadził dla wszystkich mieszkańców zajętych terenów, bez względu na wyznanie, niejako automatycznie. W szczególności dotyczyło to Górnego Śląska.

Mimo tworzącej się nowej rzeczywistości, daleko odbiegającej od tej przedwojennej Polski, odradzać się zaczęły nastroje antyluterańskie. Kościół Rzymskokatolicki dostrzegł w tym okazję do pozbycia się z kraju innowierców. Czyniono to wszystkimi dostępnymi sposobami. Dla przykładu w mojej miejscowości w czasie wojny mieszkało 60% ludności narodowości niemieckiej. W trakcie tworzenia list osób przeznaczonych do wysiedlenia ani jedna rodzina katolicka tej procedurze nie została poddana i wywieziona. Na listach znalazły się osoby i rodziny wyłącznie wyznania ewangelickiego. W niepamięć poszły wcześniejsze, międzysąsiedzkie przyjaźnie czy koleżeństwa. Dla pozostałych stali się obcy.

Ewangelicy, odarci ze wszystkiego, gospodarstw, majątku ruchomego, a przede wszystkim godności osobistej, na wozach drabiniastych, czy pieszo dotarli do punktów zbornych. Po przetrzymaniu ich przez kilka tygodni w nieludzkich warunkach, często bez jedzenia i picia, które musieli zdobywać na własną rękę, wsadzono ich do pociągu towarowego w dalszą podróż na Zachód. Tylko nielicznym udało się powrócić do swoich gospodarstw, doszczętnie rozszabrowanych, aby znowu od zera zaczynać nowe życie, nierzadko długo jeszcze w atmosferze szykan i kontroli władz politycznych.

Nie jest to odosobniony przypadek, tak było na Warmii i Mazurach, czy w innych częściach Polski. Jak za kontrreformacji – kościoły odbierano, a wiernych wypędzano. Wielkiej krzywdy doznał Kościół ewangelicki ze strony Kościoła rzymskiego poprzez wrzucanie wszystkich do jednego worka pod względem narodowościowym.

O tamtych czasach tylko nieliczni chcą rozmawiać, ze względu na krzywdy doznane od sąsiadów, bo przecież dzisiaj żyją ich potomkowie. Po co o tym mówić, po co rozdrapywać stare rany, twierdzą często. Jak by nie było, jest to część naszej historii, o której nie należy zapominać, zwłaszcza słysząc i dzisiaj, tu i ówdzie, że ewangelik to Niemiec. W dobie odradzającego się nacjonalizmu jest to tym bardziej niepokojące.

Przez 75 lat w dziele odbudowy i pomnażania dorobku ojczyzny nie brakowało i nie brakuje ewangelików. Byli i są Polakami i nikt im tego nie odbierze. Tylko jedność może być gwarantem bezpieczeństwa ojczyzny, o czym wielokrotnie przypomina historia. „Nikt nie może wystąpić z historii swojego narodu. Nie powinno się i nie wolno zrezygnować z zajmowania się historią, gdyż może się odrodzić i stać się ponownie teraźniejszością” – przestrzega Jean Améry, belgijski pisarz żydowskiego pochodzenia, członek ruchu oporu, autor książki Poza winą i karą. Ma to jednak wtedy istotne znaczenie, jeśli przytaczana historia jest prawdziwa, a nie pisana na nowo, dostosowywana do własnych potrzeb i interesów.

„Zwiastun Ewangelicki” 4/2020