W tej rubryce prezentujemy ważne i ciekawe teksty, które ukazały się na naszych łamach.
Tym razem przypominamy fragmenty tekstu ze „Zwiastuna Ewangelickiego” 22/2007, w którym autor dzieli się ważnymi refleksjami nad rzeczami ostatecznymi. Wskazuje też na przemiany tego, jak podchodzimy do miejsc pochówków.
Więcej inspirujących tekstów bpa Adriana Korczago znajdziecie w nowej książce.
Temat wieczności podejmujemy w naszym życiu przy różnych okazjach. Życiowe okoliczności powodują, że mimo prób unikania go, czasem musimy się z nim zmierzyć. Czynimy to w różnych miejscach, a z pewnością często na cmentarzu.
Przestrzeń dla żywych
Cmentarz jest szczególnym miejscem naszej zadumy nad przemijaniem, stawiania czoła pełnej tajemniczości tematyce życia wiecznego. Właśnie na ziemi spoczywania naszych bliskich w sposób nieodgadniony ocieramy się o nią. Cmentarze wbrew pozorom nie są obrazem śmierci, lecz życia. Ukazują sposób, w jaki radzimy sobie ze śmiercią. (…) Czy zawsze jednak przy zakładaniu cmentarzy kwestia ta była brana pod uwagę? Czy dzisiejsze koncepcje tworzenia cmentarzy w ogóle jeszcze uwzględniają ten aspekt? Czy nasza kultura cmentarna, która w ostatnich latach w ewangelickim wymiarze uległa pod wpływem otaczającej nas rzeczywistości głębokim przeobrażeniom, zawiera w sobie to jakże ważne zagadnienie? W tym celu warto przyjrzeć się historii nekropolii.
W czasach antyku istniało nienaruszalne (poza świadomymi aktami bezczeszczenia zwłok) prawo szacunku dla zmarłego, polegające na poszanowaniu miejsca spoczynku zmarłych. Obowiązuje ono nadal w judaizmie i z niego wynika zakaz prowadzenia na terenie Izraela – z małymi wyjątkami – prac archeologicznych. W średniowieczu zaniechano tego prawa. Niejednokrotnie w krótkim odstępie czasu, na dotychczasowym miejscu spoczynku chowano następną osobę. Wykopywane szkielety ludzkie były gromadzone w specjalnych kostnicach.
W antyku cmentarze zawsze znajdowały się poza murami miast, w czasach średniowiecza znalazły się w pobliżu relikwii świętych. Tego rodzaju praktyki można zauważyć już w antycznym chrześcijaństwie, kiedy to zmarłych chowano w katakumbach, poza murami miast, zawsze jednak w bliskości grobów znaczących dla chrześcijaństwa osób. Po tej „bliskości” obiecywano sobie niezwykle dużo. Żywiono nadzieję, iż podczas zmartwychwstania osoby spoczywające w pobliżu świętych będą miały, za ich wstawiennictwem, większą szansę udziału w zmartwychwstaniu.
W pobliżu świętych
Kiedy na miejscu pochówku świętych zaczęto wznosić kaplice, a następnie kościoły, kiedy na ołtarzach pojawiły się relikwiarze, zawierające relikwie świętych, wokół tychże kościołów i kaplic poczęły powstawać cmentarze. Wielkość tych cmentarzy zależna była od rangi relikwii. W 1058 roku synod obradujący w Rzymie przyjął obowiązujące w tym względzie zasady. W przypadku kościołów obszar cmentarza obejmował 60 kroków, w przypadku kaplic 30 kroków. Te zasady spowodowały, że w sytuacji obłożenia wszystkich dostępnych miejsc, nie przystępowano do dalszego powiększania cmentarzy. Dostrzegamy w tym sposobie myślenia, w kontekście Sądu Ostatecznego, bardzo wyraźne duszpasterskie zatroskanie o przyszłość bliskich, którzy odeszli. Podejmowano zatem troskę o zbawienie zarówno kogoś bliskiego, jak i siebie samego, wyrażając również nadzieję spoczywania po śmierci w bezpośredniej bliskości świętego czy świętej. W takim przypadku bez obaw oczekiwano zmartwychwstania.
Reformacja a cmentarze
Dla nikogo nie będzie chyba zaskoczeniem, że Reformacja poddała takie podejście do tematyki zmartwychwstania ostrej krytyce. Do myślenia daje jednak, że tym samym nie został pominięty aspekt duszpasterski. Właśnie w imię duszpasterskiego zatroskania Luter optował za tym, by cmentarze znalazły się poza murami miast. Z jednej strony przemawiała za tym nauka o usprawiedliwieniu z łaski, odrzucająca potrzebę bliskość relikwii w udziale w zbawieniu, z drugiej natomiast charakter współczesnych mu cmentarzy. Po pierwsze, cmentarze nie mogły pomieścić wszystkich, po drugie, przestały być miejscem zadumy i modlitwy. Przeciwnicy Lutra oskarżali go, że poprzez, jak powiadali, wyrzucenie cmentarzy poza miejskie mury pragnie także samą śmierć usunąć z tematyki rozważań, by nie mieć ustawicznie przed oczyma Sądu Ostatecznego. Cmentarze przykościelne symbolizowały wszak społeczność żywych i umarłych – communio sanctorum.
Luter był jednak konsekwentny i nieprzejednany w swej postawie. W swym piśmie do burmistrza Wittenbergi Heronymusa Kruppa zauważa, że atmosfera cmentarza przypomina bardziej jarmark, czy też pełną życia ulicę, niż miejsce zadumy. Nawiasem mówiąc, czy dziś, 1 listopada, nie miewamy podobnych spostrzeżeń? Reformator zwracał uwagę, że dzień i noc przebiegają po nim ludzie i zwierzęta, że właściwie na cmentarzu odbywa się wszystko, nawet to, czego nie ośmielał się opisywać. Cześć należna zmarłym i przysługujący im szacunek stały ostatecznie pod znakiem zapytania. Luter, podchodząc duszpastersko do problemu, zabiegał o stworzenie miejsca zacisznego. Wszelkiego rodzaju zakłócenia tej ciszy miałyby być poddane osądzeniu i karze. Tylko właściwe wyciszenie może bowiem prowadzić do refleksji i przyjęcia należytej postawy w doczesności.
Flogiston i oświecenie
Poza murami miast i wsi cmentarze zaczęto zakładać na większą skalę dopiero w XVIII stuleciu. Wypracowano zasady zabraniające pochówku wokół kościołów. Zasad tych konsekwentnie przestrzegano. Decydowały o tym jednak nie powody teologiczne czy duszpasterskie, ale medyczno-higieniczne. Szczególne znaczenie w tym względzie miał rozwój teorii flogistonu. Medyk Georg E. Stahl (1680-1734) rozwinął teorię, która niewłaściwie tłumaczyła proces spalania (utleniania), z wydzielaniem się pewnej bardzo toksycznej nieokreślonej materii. Teoria ta bardzo szybko się przyjęła i można nawet powiedzieć, że przyczyniła się do wybuchu pewnego rodzaju paniki. W związku z tym wizytowano ubojnie, śmietniska, szpitale, szkoły, by neutralizować wszystko, co mogło posiadać w sobie znamiona flogistonu. Zemdlenia podczas uroczystości żałobnych w kościołach i kaplicach oraz podczas pochówku przekonały bacznych ówczesnych obserwatorów, że zwłoki również wydzielają niebezpieczne substancje. To przyśpieszyło proces przenosin cmentarzy poza mury miast i obręb wsi. Właśnie wówczas opracowano kryteria, jakie musi spełniać teren, aby mógł zostać przeznaczony pod przyszły cmentarz. Zwracano przy tym uwagę na lokalizację – brano pod uwagę nawet kierunki wiatrów, rodzaj gleby – sucha gleba dawała gwarancję, że woda gruntowa nie zostanie zanieczyszczona przez toksyny powstające w wyniku rozkładu zwłok, roślinność – nie mogła być zbyt gęsta, by nie upośledzała cyrkulacji powietrza, ponadto sądzono, że kwiaty, krzewy, trawa zniwelują toksyczne gazy. Takie założenia miały na celu zwiększenie poczucia bezpieczeństwa u współczesnych. Ustalono również wielkość grobu, jego głębokość, a nawet odległość od następnego. Do tej pory takie zasady nie obowiązywały. Pochówkiem, jak i wyborem miejsca zajmowali się grabarze, którzy zapominając, że w danym miejscu dopiero niedawno kogoś pochowali, dokopywali się do zwłok, które nie uległy jeszcze rozkładowi. To zwiększało zagrożenie rozprzestrzeniania się niebezpiecznych toksyn.
Na charakter ówczesnych miejsc pochówku miała wpływ również ideologia oświecenia. Podkreślany indywidualizm, stanowiący wyraz najwyższego racjonalizmu, rzutował także na kulturę sepulkralną (łac. sepulcrum – grób). Uważano, że nastał najwyższy czas, by prezentowane przez chrześcijaństwo okrutne obrazy dotyczące śmierci i umierania, niwelować przez filantropię, czyli dobroczynność. Duszpasterskie aspekty musiały ustąpić w takim razie miejsca ideologicznym. Cmentarze stały się miejscem pielgrzymek znamienitych poetów, artystów, wybitnych polityków.
Turystyczna atrakcja czy miejsce żałoby?
Kiedy na początku XX stulecia do znaczenia toksyn nie przywiązywano już tak wielkiej roli, na terenie cmentarzy zaczęto sadzić drzewa. Od tej pory szerzyło się przekonanie, iż tereny pochówku bliskich mogą mieć również charakter wypoczynkowy. Na kontynencie amerykańskim takie parki powstawały już w XIX stuleciu. W 1831 roku mieszkańcy Bostonu zakupili 29 hektarów ziemi pod utworzenie cmentarza im. Mount Auburn. Teren ten obejmował wzgórza i stawy. To oznaczało, że ścieżki cmentarne nie były, jak dotąd, proste. Rodzina określała wielkość grobu, czasami 30 m x 30 m, rodzaj ogrodzenia itd. Cztery lata po otwarciu cmentarz ten był jednym z najsłynniejszych.
Od tamtej pory wielokrotnie udawano się na cmentarze, by wypoczywać. Miejsca wiecznego spoczynku stały się wręcz turystyczną atrakcją. Zaczęto wprost organizować zwiedzania nekropolii z przewodnikiem. W Nowym Jorku jeden z cmentarzy odwiedzało 60 tys. osób rocznie. Zakładano związki cmentarne, zatrudniano artystów, architektów, ogrodników, dyrektorów cmentarzy.
Nastąpiła transformacja, która jednak nie wyeliminowała tęsknoty za duszpasterskim charakterem tego miejsca. Niezależnie od prezentowanego modelu zrównania wszystkich po niesprawiedliwym życiu, czy dalszej rywalizacji, na zasadzie: w życiu mu się nie powiodło, to po śmierci zasługuje na godziwy pomnik – cmentarz nadal jest i powinien pozostać jednym z tych miejsc, na których podejmujemy wyzwanie, jakie niesie ze sobą żałoba. Jest niezwykłą ziemią, na której warto, ze względu na jej świętość, zdejmować sandały ze swych nóg, spotykając w szczególny sposób Tego, który w obliczu przemijania i śmierci, w naszym oczekiwaniu na wieczność, w cichym powiewie zadumy, pozwala usłyszeć na nowo swe imię: „Jestem, który jestem” (2 Mż 3,14), kiedy wpisuje w nasze wnętrze zapewnienie: „Ja żyję i wy żyć będziecie!” (J 14,19).
„Zwiastun Ewangelicki” 22/2024