Kwiecień. Kwitną magnolie. Niektóre już przekwitły, większość jest w szczycie kwitnienia, część dopiero rozkwita. Tu, gdzie mieszkam od dwudziestu lat, magnolie są dość powszechne, rosną niemal przy każdym domu, ale dwadzieścia lat temu wcale tak nie było. A jeszcze wcześniej, kiedy mieszkałam na Śląsku, magnolie zdawały się krzewami czy drzewami wręcz egzotycznymi w tamtejszym krajobrazie roślinnym. Może dlatego tak wielkie wrażenie zrobiły na mnie magnolie rosnące i obficie kwitnące między ówczesną szkołą muzyczną a sąsiadującym z nią Ośrodkiem Wydawniczym „Augustana” w Bielsku-Białej.

Napawałam się ich widokiem przez siedem wiosen, idąc do pracy i wracając z niej. W szale kwitnienia wydawały mi się zachwycające, zjawiskowe i urzekające. Po dwudziestu latach zapewne wyglądają już inaczej, ale w mojej pamięci i sercu nadal cudownie kwitną. I każda kwitnąca magnolia przenosi mnie wspomnieniami na plac Marcina Lutra do Bielska-Białej.
Dziecięce doświadczenia
„Zwiastun”, a potem „Zwiastun Ewangelicki”, był obecny w życiu mojej rodziny odkąd sięgam pamięcią. Należę do tych osób, które wychowały się na nim, a w zasadzie na jego dodatku – „Przyjacielu Dzieci”. Jako dziecko zawsze czekałam na kolejny numer, na nowe łamigłówki, nową historię, fragment opowiadania, kolorowankę. Nie przypuszczałam wówczas, że kiedyś sama stanę się częścią historii tego czasopisma, jakże ważnego w życiu wielu ewangelickich rodzin, a na pewno w życiu Kościoła.
Moim dziecięcym marzeniem było zostanie astronomką i praca w obserwatorium. Fascynowało mnie nocne niebo, gwiazdy – to była tajemnica, która pobudzała moją wyobraźnię, a ta podpowiadała mi, co może się tam znajdować i dziać. W mojej głowie powstawały opowiadania i całe powieści, które przelewałam na kartki grubych zeszytów, a potem szły w obieg i czytało je co najmniej pół klasy. Nie byłam odosobniona – było nas, pisarzy, w klasie kilkoro i z lubością wymienialiśmy się swoją twórczością, a potem dyskutowaliśmy, dopytywaliśmy, rozwijaliśmy nasze historie w kolejne „tomy”. Nie mieliśmy komputerów ani smartfonów, ale nigdy nam się nie nudziło! Tak więc, gdy miałam dwanaście, trzynaście lat wydawało się, że albo zostanę astronomką albo pisarką. Jednak rosnąca z wiekiem świadomość, czym faktycznie zajmują się astronomowie i jak wygląda ich praca, odarła moje marzenia z romantyzmu oraz idyllicznych wyobrażeń. W swojej pisaninie także zaczęłam dostrzegać niedostatki i zdałam sobie sprawę, że bycie pisarką jest znacznie trudniejsze, niż mi się wydawało. Musiałam znaleźć inną wizję swojej przyszłości. Na krótko przed maturą znalazłam informację, że na Uniwersytecie Śląskim od roku można studiować filozofię! I to był strzał w dziesiątkę.
Rozmowa kwalifikacyjna
Moi bliscy byli zaskoczeni i chyba nieco zmartwieni moim entuzjastycznym wyborem, bo pytali: „A co ty będziesz robić po tej filozofii, gdzie znajdziesz pracę?” No cóż… W uczelnianym informatorze było kilka propozycji dziedzin, w których można spełniać się zawodowo po tym kierunku, sama jednak nie byłam pewna, co chciałabym w życiu robić. Miałam nadzieję, że odpowiedź przyjdzie do mnie w trakcie pięcioletnich studiów. Czas jednak mijał, zaliczałam kolejne semestry, a pomysłu na życie nadal nie było. Latem 1993 roku, kiedy pisałam pracę magisterską, w „Zwiastunie” ukazało się ogłoszenie o poszukiwaniu kandydatów do pracy redakcyjnej. Ale przecież jeszcze nie skończyłam studiów! Ogłoszenie ukazało się dwa lub trzy razy, zanim zdecydowałam się na nie odpowiedzieć i wysłać swoje CV oraz list motywacyjny.
Nie minęło wiele czasu, a skontaktował się ze mną ks. prof. Manfred Uglorz, który pełnił wówczas funkcję dyrektora ds. wydawnictwa i zaprosił mnie do Bielska-Białej na rozmowę kwalifikacyjną. Co wtedy czułam? Niepewność i ekscytację zarazem. Wizja pracy w „Zwiastunie” wydawała się pociągająca i obiecująca dla mnie jako osoby wierzącej i zaangażowanej w życie Kościoła, a jednocześnie czułam niepokój, czy dostanę tę szansę i czy dam radę?
To była moja pierwsza w życiu rozmowa i czułam wewnętrzne napięcie. Dla młodej introwertyczki było to trudne doświadczenie, jednak wiedziałam, że muszę sobie z tym poradzić. Ksiądz Profesor okazał się człowiekiem o ciepłym uśmiechu i życzliwym, acz rzeczowym rozmówcą. Dopytywał o moją motywację do podjęcia studiów filozoficznych, o moją działalność artystyczną (byłam członkinią zespołu muzycznego SDG, pisałam teksty piosenek, wiersze), o to, co skłoniło mnie do starania się o pracę w redakcji „Zwiastuna”. Rozmawialiśmy o warunkach pracy, jej specyfice, wymaganiach i oczekiwaniach. To było miłe spotkanie, napawające nadzieją, że przyszła praca będzie również przyjemna. Ale najpierw musiałam obronić pracę magisterską. Udało mi się to uczynić z wynikiem bardzo dobrym 12 października 1993 roku, a kilka dni później odebrałam telefon od ks. prof. Manfreda Uglorza z pytaniem, czy mogę zacząć pracę 2 listopada tegoż roku. Oczywiście, byłam gotowa!
Pierwsze dni i nowe znajomości
Jak w każdym nowym miejscu pracy, pierwsze dni to było podpisanie stosownej umowy i regulaminów, zapoznawanie się przełożonymi i współpracownikami, z obowiązkami, z rytmem redakcyjnej pracy. Początkowo czułam pewne onieśmielenie, przejęcie odpowiedzialnością, jaka na mnie spoczęła, z czasem jednak napięcie ustąpiło miejsca przyjemności z pracy i satysfakcji z nowych doświadczeń. Nie do przecenienia było wsparcie i towarzystwo w pracy redaktora Henryka Dominika, który był człowiekiem niezwykle pogodnym, cierpliwym i życzliwym. Pan Henryk zbliżał się do emerytury, lecz wciąż był pełen życia i zaangażowania w pracę ewangelizacyjną, także poza „Zwiastunem”. Za to w dziale składu pracowali ludzie w moim wieku, z którymi szybko znalazłam wspólny język i doskonale się dogadywaliśmy.
Jedyną niedogodnością pracy w Bielsku-Białej były wtedy codzienne dojazdy i powroty do domu. Żeby zdążyć do pracy na godzinę 8.00, musiałam wstać o 5.30, żeby zdążyć na autobus o 6.15 a dalej na pociąg o 7.03. W Bielsku-Białej wysiadałam krótko przed 8.00, ale zanim z dworca doszłam do „Augustany”, było już po tej godzinie, dlatego raz w tygodniu zostawałam w pracy godzinę dłużej, żeby odrobić te spóźnienia. Do domu wracałam około godziny 19.00 i właściwie mogłam zjeść kolację, zamienić parę słów z rodzicami i iść spać. To było bardzo męczące na dłuższą metę, więc zaczęłam szukać stancji na miejscu. Dzięki panu Henrykowi udało mi się wynająć pokój u miłej pani, 5 minut pieszo od miejsca pracy. Mieszkałam tam przez cały okres mojej pracy w „Augustanie”.
Stworzyło mi to możliwość lepszej integracji z resztą zespołu redakcyjnego. To było dla mnie bardzo ważne, ponieważ moje relacje towarzyskie w rodzinnym mieście zaczęły ulegać rozluźnieniu i potrzebowałam nowych przyjaźni, ludzi, z którymi mogłabym spędzać czas poza pracą. Z Mariolą Schiming (obecnie Jeleń), Małgosią Malejką i Maćkiem Feodorowem, a później z Magdą Legendź i Anią Klimczok stworzyliśmy ekipę, z którą można było konie kraść. Praca z nimi była przyjemnością, przygodą – czasem dowcipną i wesołą, ale zawsze pełną oddania. Często też spotykaliśmy się po pracy, mieliśmy różne pomysły – a to sesja fotograficzna z Maciejem, a to jazda konna z Mariolą, rowerowe przejażdżki po okolicy, wspólna kawa gdzieś na mieście, impreza u Małgosi, pogaduchy z Magdą… Och, z Magdą, mimo ośmioletniej różnicy wieku, połączyła mnie szczególna więź i przyjaźń, która trwa do dziś. Co prawda bardzo rzadko się widujemy, ale zawsze mamy o czym rozmawiać i co wspominać!

Poszerzanie horyzontów
Praca w „Zwiastunie” była dla mnie także wyzwaniem i okazją do poszerzania kompetencji i horyzontów. Rozpoczynając pracę nie miałam pojęcia o dziennikarstwie i początkowo skupiałam się na korekcie materiałów przeznaczonych do publikacji. Potrzebowałam czasu, żeby nauczyć się redagowania tekstów, zaś po dziennikarskie szlify zostałam oddelegowana na międzynarodowy kurs, który odbywał się w Niemczech, w pięknej Norymberdze. To było kolejne wyzwanie, bo moja znajomość języka niemieckiego była zaledwie komunikatywna, a tam musiałam nie tylko rozumieć, co do mnie mówią instruktorzy, ale także przeprowadzać wywiady, pisać relacje i tworzyć różne formy dziennikarskie, oczywiście wszystko w języku niemieckim! Na szczęście nie byłam jedyną Polką na tym kursie i mogłam zawsze poprosić o językowe wsparcie.
Do dzisiaj pamiętam swój twórczy debiut na łamach „Zwiastuna” – był to tekst o mistycyzmie, roli koloru i światła w Kościele, zakorzeniony w historii filozofii średniowiecza. Największa wpadka? Literówka w tytule reportażu, który znalazł się również na okładce „Zwiastuna”. Duża czcionka, czytelna z daleka – wszyscy na to patrzyliśmy i nikt nie zauważył, dopiero drukarz wyłapał, oglądając wydruki z maszyny, ale było już za późno. To było bardzo niemiłe doświadczenie, nie tylko z powodu bury od szefostwa, ale także z osobistego poczucia winy za niedopatrzenie i wstydu, że naraziliśmy nasze wydawnictwo na pośmiewisko. Największa satysfakcja? Chyba ta, gdy pod nieobecność naszego szefa, ks. Jerzego Belowa, udało nam się z oddać w terminie do druku kolejny numer naszego dwutygodnika, mimo różnych perturbacji. No, bo niby wszyscy wiedzieli, co mają robić i jak, ale to zawsze szef koordynował nasze prace, podejmował kluczowe decyzje, a wtedy musieliśmy sobie radzić bez niego. I poradziliśmy sobie!
Przepracowałam w redakcji „Zwiastuna Ewangelickiego” siedem lat z małym hakiem. W tym okresie nastąpiła całkowita komputeryzacja redakcji, co zasadniczo usprawniło i przyspieszyło naszą pracę. Mimo że miałam w szkole średniej informatykę, to tak właściwie obsługi komputera nauczyłam się właśnie w redakcji „Zwiastuna Ewangelickiego”! To była sprawność nie do przecenienia.
Pracując w redakcji poznałam wielu fantastycznych ludzi, zarówno księży, biskupów, jak i świeckich, którzy robili swoje tam, gdzie przyszło im żyć. Ocierałam się o różne historie, które sprawiły, że zaczęłam patrzeć inaczej na Kościół jako wspólnotę wiernych. W jakimś sensie nastąpiło „odbrązowienie” wcześniejszych, wyidealizowanych wyobrażeń o Kościele – moim, naszym Kościele. Nabrałam dystansu do Kościoła jako instytucji, którą tworzą ludzie podlegający ludzkim słabościom. A jednocześnie miałam poczucie, że znalazłam się w tamtym miejscu, ponieważ Bóg mnie tam zaprowadził, otwierając przede mną kolejne furtki po drodze. To było dla mnie siedem fantastycznych lat – lat rozwoju zawodowego, ale i osobistego, pracy w komforcie psychicznym i duchowym. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego startu w dorosłe, samodzielne życie.
Komputer i jaskółki pod dachem
Sucha informacja, że ten szczęśliwy okres dobiega końca, była gorzką pigułką do przełknięcia. Nie osłodziła jej świadomość, że nie byłam jedyną osobą, której podziękowano za pracę. Co prawda rozumiałam powody redukcji zatrudnienia i że pozbywano się osób najmłodszych wiekiem i stażem, które miały największe szanse na znalezienie pracy gdzie indziej i których utrata będzie dla wydawnictwa najmniej bolesna, ale jednak bolało mnie to bardzo. Czułam, że już nigdzie nie będzie tak, jak w redakcji, że tracę coś znacznie cenniejszego, niż tylko źródło utrzymania.
Chciałam pozostać w branży wydawniczej i szukałam pracy w różnych wydawnictwach. Zrobiłam kurs grafiki komputerowej i kupiłam komputer, dzięki czemu mogłam rozwijać zdobyte umiejętności i świadczyć drobne usługi, ale moje starania o pracę pozostawały bezskuteczne.
Inwestycja w komputer otworzyła przede mną jednak inne okno na świat – zyskałam dostęp do Internetu i tą drogą poznałam swojego przyszłego męża. Zamieniłam miasto na wieś, Śląsk na Wielkopolskę. Jestem żoną ogrodnika, razem prowadzimy rodzinną firmę i próbujemy przetrwać w branży, która jest trudna i nieprzewidywalna. Każdy nasz sezon ogrodniczy jest inny, każdy stawia nowe wyzwania i nie ma oczywistych odpowiedzi, a decyzje niemal zawsze naznaczone są ryzykiem. Zamieniłam pisanie na pielęgnację roślin i pakowanie, pilnowanie ognia w piecu wielkim jak parowóz i czasem nieprzespane noce. Wiem, że niektórzy ludzie z mojego bliskiego otoczenia uważają te zmiany za degradację, ale ja jestem szczęśliwa tu, gdzie jestem, chociaż nie zawsze jest wesoło. Gdzieś w głębi serca zawsze marzyłam o domu na wsi. Najlepiej gdzieś na końcu drogi, pod lasem. Mam dom i koty. I kolonię jaskółek w kotłowni. Pierwsze już przyleciały na rekonesans, czy mają do czego wracać. Już się cieszę na ich gwarne towarzystwo!
Nigdy się nie dowiem, jak wyglądałoby moje życie dzisiaj, gdybym pozostała w redakcji „Zwiastuna Ewangelickiego” i Bielsku-Białej. W 2001 roku, kiedy żegnałam się z przyjaciółmi, byłam nieszczęśliwa i rozgoryczona. Teraz, kiedy myślę o tym z perspektywy lat, wydaje mi się, że dostrzegam sens w minionych wydarzeniach, jakiś zamysł Boga i to napawa mnie nadzieją, że jestem tam, gdzie chciał mnie widzieć. I ta myśl przynosi mi spokój.
„Zwiastun Ewangelicki” 9/2024