– czyli historia ludzkiej martyrologii
Od zarania dziejów ludzkość wiele już przeszła. Potrafimy jednym tchem wymieniać kolejne wojny, konflikty, choroby i wypadki, których lista zdaje się nie mieć końca. Wynika z tego, że martyrologia bywa nam szczególnie bliska. Czy jednak można ją wspominać na Golgocie? Czy słychać jej echa w wielkosobotniej ciszy? W końcu, czy ma sens w wielkanocny poranek przy pustym grobie?
W wielu religiach i wierzeniach człowiek został stworzony przez bóstwo. W jednym ze swoich wyobrażeń, starożytni Grecy widzieli siebie jako twór Prometeusza. Miał on pomieszać glinę ze swoimi łzami i w ten sposób ulepić pierwszego człowieka. Nic trwałego. Szczególnie jak na świat pełen wielkich bestii, kaprysów przyrody i nieobliczalności bogów.
Myślący do przodu
Twór Prometeusza był o wiele słabszy od tytanów, trzy razy od nich niższy, a jego ciało ledwo trzymało się na wątłych nogach i nie dość było w nich siły, aby skutecznie uciekać przed niebezpieczeństwem. Widząc to, „Myślący do przodu” – bo tak tłumaczy się imię mitologicznego „dobroczyńcy ludzkości”, przemycił ogień z Olimpu i nauczył ludzi gotować jedzenie, przetapiać metale, uprawiać rolę, kuć zbroje, budować domy, czytać, pisać i chronić się przed niebezpieczeństwami przyrody. Jednym słowem – przy pomocy technologii radzić sobie z nieprzychylnością natury.
Zeusowi człowiek się nie podobał. Jego umiejętności nie podobały się mu jeszcze bardziej. Wpisując się w trend okrucieństwa, który co rusz pojawia się w greckiej mitologii, obmyślił straszną karę. Przywiązał Prometeusza do gór Kaukazu, gdzie codziennie o wschodzie słońca przylatywał sęp, aby rozszarpywać mu wątrobę. Dopiero po wielu latach, uwolniony Prometeusz odegrał się na władcy Olimpu ośmieszając go podczas uroczystości wyboru ofiary.
To jednak nie koniec. Zemsta Zeusa polegała z kolei na przekazaniu ludziom wszystkiego, co najgorsze. Z pomocą innych bogów stworzył najpiękniejszą z kobiet – Pandorę. Wręczył jej puszkę i wysłał na ziemię, aby rozkochała w sobie człowieka. Puszki nikt nigdy nie powinien otwierać. Człowiek tego samego dnia ożenił się z Pandorą, a ona sama, kuszona po pewnym czasie ciekawością, korzystając z nieobecności męża, zajrzała do środka.
W jednej chwili po świecie rozniosły się wszystkie plagi, jakie człowiek mógł sobie wyobrazić: zadęły nieprzychylne wiatry, rozlały się smutki i troski, rozpanoszyły choroby, polały łzy, rozpleniło cierpienie i wszystkie inne straszliwe dzieci mitologicznych rodziców: Erenu – ciemności i Nyks – nocy.
Prześladowany albo doświadczony
Starożytni Żydzi, w jednym ze swoich licznych wyobrażeń, znaleźli inną przyczynę nieszczęść człowieka. Pomagał im w tym wyjęty ze starotestamentowego poematu dydaktycznego obraz Hioba.
„Prześladowany” albo „Opuszczony” – bo tak tłumaczy się jego imię, na skutek dziwacznego zakładu, w pełni doświadcza przekleństw Pandory. Ten bogobojny człowiek, który stanowi wzór dla sobie współczesnych, najmożniejszy ze wszystkich ludzi Wschodu – jak czytamy w prologu księgi – mądry, prawy i nienaganny przykład dla ludzkości, o którym sam Stwórca wyznaje, że „nie ma mu równego na ziemi” (Hi 1,8), nagle traci wszystko.
Sabejczycy zabrali woły. Ogień strawił trzody owiec. Chaldejczycy pokradli stada wielbłądów. Wicher wywołał katastrofę i zabił jego dzieci, a tego wszystkiego było jeszcze mało. Aby próba była miarodajna, nieszczęście musiało dotknąć również jego samego. „Skóra za skórę” – jak powiedział szatan. Wrzody pokryły całe ciało Hioba, a w odbiorcach księgi wszystkich wieków pozostaje obraz, na którym siedzi z ogoloną głową, podrzuca popiół i drapie się skorupą. Jego wątroba natomiast – czyli zgodnie z wierzeniami Żydów siedlisko uczuć – regularnie kąsana jest przez słowa najbliższych: „czy jeszcze trwasz w swojej pobożności. Złorzecz Bogu i umrzyj”. Po nich rozlega się już tylko siedmiodniowa cisza współczucia, którą współdzieli z przyjaciółmi. Słowa są za słabe. Przez pewien czas nic nie można powiedzieć w obliczu takiego cierpienia. Z puszki Pandory wydostało się już wszystko.
Bliższa i dalsza martyrologia
Krzywda zawsze wypływa na wierzch, tak samo jak oliwa. Czasami wcześniej, czasami później. Może wyprysnąć od razu wraz z krzykiem albo dojrzewać latami, skutecznie zatruwając życie od środka. Świat pełen jest Prometeuszy i Hiobów. Jedni poddają się trudnemu losowi, inni zażarcie z nim walczą.
Kim są? Ofiarami trzęsienia ziemi w Turcji i Syrii? Polską sprzed wieków? Ukrainą i jej napadniętymi obywatelami? Rodzicami, których dzieci dotknęła nieszczęśliwa choroba czy dziećmi, które obserwują skłóconych rodziców? Mieszkańcami Trzeciego Świata czy tego „pierwszego”, który na równi balansuje na krawędzi ekologicznej katastrofy?
Martyrologia, niezależnie od tego, czy myślimy o niej systemowo, wyliczając nieszczęścia całych społeczeństw, narodów, grup wyznaniowych, czy personalnie, zamykając jej zasięg w życiorysie pojedynczego człowieka, zawsze będzie ludzkości bliska. I wtedy właśnie spada żyrandol.
Chwila przed przerwą
Między pierwszym a drugim aktem musicalu Upiór w operze, tuż przed przerwą, na chwilę zapada ciemność, a wielki kryształowy żyrandol wiszący nad widownią zrywa się z mocowań i sunie nad głowami widzów ku scenie. Tak rodzi się szok, który ma zmienić perspektywę odbiorców.
Biblia zawiera wiele takich „żyrandoli”. Nawet jeżeli nie działają fizycznie jak lek przeciwbólowy, to nie można odmówić im skuteczności. Czas pasyjny, Wielki Tydzień i Wielkanoc zawierają ich szczególnie dużo.
Pozostawiając w pamięci własne krzywdy, Syn Boży staje przed nami „wzgardzony i opuszczony przez ludzi, mąż boleści, doświadczony w cierpieniu jak ten, przed którym zakrywa się twarz, wzgardzony tak, że nie zważaliśmy na Niego. Lecz on nasze choroby nosił, nasze cierpienia wziął na siebie. A my mniemaliśmy, że jest zraniony, przez Boga zbity i umęczony. Lecz on zraniony jest za występki nasze, starty za winy nasze. Ukarany został dla naszego zbawienia, a jego ranami jesteśmy uleczeni” (Iz 53,3-5).
Widząc Go czujemy się niepewnie z własną martyrologią i wtedy słyszymy: „patrząc na Jezusa, sprawcę i dokończyciela wiary, który zamiast doznać należytej mu radości, wycierpiał krzyż, nie bacząc na jego hańbę, i usiadł na prawicy tronu Bożego. Przeto pomyślcie o tym, który od grzeszników zniósł tak wielkie sprzeciwy wobec siebie, abyście nie upadli na duchu, utrudzeni” (Hbr 12,2-3).
W końcu otrzymujemy możliwość zrzucenia z siebie ciężaru umartwiania się przeszłością, bo jesteśmy zachęcani do wiary w Zbawiciela, który mówi: „Byłem umarły, lecz oto żyję na wieki wieków i mam klucze śmierci i piekła” (Obj 1,18) – nawet tego na ziemi, chciałoby się dodać. Przecież mówi też: „na świecie ucisk mieć będziecie, ale ufajcie, ja zwyciężyłem świat” (J 16,33). A „Bóg tak umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny”(J 3,16).
Rok 1648
Niektórzy historycy twierdzili, że był to najbardziej krwawy konflikt w dziejach Europy przed XX wiekiem. Część z nich dodawała ponadto, że wojna trzydziestoletnia to wybitny przykład bezsensownego konfliktu w dziejach. Że to konfrontacja pozbawiona celu, w której według szacunków zginęła nawet połowa wszystkich niemieckojęzycznych mieszkańców kontynentu.
W takich czasach swoją muzykę komponował Heinrich Schütz – jeden z ostatnich muzyków, który opierał swoje utwory na średniowiecznej skali modalnej. Początkowo bawiący się muzyką. Tworzący innowacyjne jak na tamte czasy kompozycje, które wraz z wiekiem stawały się coraz prostsze i niemal surowe.
Wcale nie dlatego, że sam się zmieniał, popadał w zgorzknienie czy tetryczał. Schütza zmusiły do tego względy praktyczne. Wojna trzydziestoletnia zrujnowała gospodarkę i zaplecze muzyczne Niemiec. Nie było już warunków, aby wystawiać wielkie dzieła z dużą obsadą w stylu weneckim, jakie tworzył na początku. Mimo to, potrzeba ekspresji w nim pozostała.
Motet oparty na słowach „Albowiem tak Bóg umiłował świat” skomponowany został dokładnie w roku zakończenia wojny, w 1648. W zrujnowanym świecie pełnym świeżych cmentarzy, zniszczonych miast i rozdrapanych ran, w prostej formie muzycznej rozlegają się właśnie słowa: „Albowiem tak Bóg umiłował świat, że syna swojego jednorodzonego dał. Aby…” – w tym miejscu pojawia się akcent, który pomimo braku możliwości rozwinięcia muzycznego artyzmu, zapada w pamięć na długo. Zupełnie tak, jakby kompozytor, świadek wojny trzydziestoletniej, z całych sił chciał przekazać coś światu. Czyni to zapisując partię wokalną tak: „Aby każdy, każdy, każdy, każdy, każdy kto wierzy nie zginął”. Parafrazując: „Bóg tak umiłował świat, aby pomimo zła, okrucieństwa i śmierci, ostatecznie nie zginął nikt, kto wierzy”.
Z pewnością nie zmaże to okropieństw wojny, które utkwiły w pamięci jak zardzewiałe gwoździe. Pewnie poczucie martyrologii, męczeństwa zostanie z ludzkością jako część naszej samoświadomości. Zapewne niełatwo jest wyrwać się z pętli myślenia o własnych porażkach, chorobach, stratach i wypadkach.
A jednak słowa Ewangelii Jana w pasyjno-wielkanocnym ujęciu Heinricha Schütza krążą gdzieś nad nami. „Albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy [każdy, każdy, każdy, każdy], kto weń wierzy, nie zginął”. Martyrologia blednie.
„Zwiastun Ewangelicki” 7/2023