Jest taka gra towarzyska, w którą czasem grywamy. Zasady są bardzo proste: należy wybrać dowolną książkę, jedna osoba podaje numer strony i liczbę oznaczającą słowo na tej stronie. Osoba otwierająca książkę ma za zadanie tak opisać owo słowo, żeby słuchacze mogli je odgadnąć. Jest tylko jeden haczyk: opisujący może posługiwać się wszystkimi słowami pod warunkiem, że rozpoczynają się one na literę „p”. Niby proste, ale nie zawsze, polecam próbować.
Odnoszę czasem wrażenie, że komunikując się ze współczesnym światem posługujemy się w Kościele nie tylko specyficznym metajęzykiem, ale też nie zawsze właściwymi przekonaniami. Co do metajęzyka, czyli terminologii zrozumiałej dla specjalistów w danej dziedzinie, sprawa jest relatywnie prosta do zobrazowania. Wyobraźmy sobie, że słyszymy następujące zdanie: „Podczas społeczności w naszej wspólnocie Ania spotkała Pana, który dotknął jej tak, że ze łzami mówiła o swoim poprzednim życiu, potem brat Bronek złożył świadectwo. Rozległo się gremialne »Amen« i »Alleluja« a potem wszyscy oddali chwałę Bogu”. Rozumiem, że dla sporej części czytelników komunikat jest mniej więcej jasny. Niestety dla kogoś z zewnątrz ta wypowiedź wcale nie musi być czytelna, więcej, może odebrać ją zgoła odmiennie od intencji mówiącego. Rozumiem, że tworzenie wewnętrznego języka jest naturalnym procesem dla większości, jeśli nie wszystkich grup, które odpowiednio długo funkcjonują. Jednak oczekiwanie, że osoby spoza owej grupy będą go rozumieć, jest bezzasadne.
Pozwolę sobie na jeszcze jeden przykład: „Czy opis transcendencji w eklezjologii Pawła ma punkty styczne z hamartologią Jana i jakie duszpasterskie egzemplifikacje mogą z tego wyniknąć?” Wspaniale prawda? No tak, oznacza to ni mniej nie więcej, że jeśli chcemy być rozumiani, to musimy posługiwać się językiem tych, którzy mają nas zrozumieć.
Podobnie ma się sprawa z naszymi przekonaniami. Czasem słyszę o działalności misyjnej, która polega na tym, że w określonym dniu czy określonej porze włączamy kościelne dzwony lub że otwieramy drzwi naszych kościołów. Kilkanaście lat temu, kiedy otworzyliśmy bramę przed kościołem w Tychach, faktycznie pojawiło się kilka osób, niektóre z nich odnalazły się potem w parafii, ale czynnikiem istotnym był człowiek! Ten, który wyszedł do nich, rozmawiał, słuchał, tłumaczył, zachęcał, zapraszał. To relacje, a nie drzwi czy dzwony, tworzą Kościół. Otwieranie drzwi, dzwonienie, naklejanie rybki na samochód czy też innego „pobożnego tekstu”, wieszanie krzyża albo stawianie go na rozstajnych drogach – zabiegi te nie muszą, ale mogą być pomocne. Warto jednak zastanowić się, jaki wpływ na nasze życie miały wiszące w szkolnej klasie krzyże, czy rybki na samochodach znajomych, a ile zmian w tym samym życiu spowodował Bóg używając do tego drugiego człowieka?
Nasze nabożeństwa to kolejny powód do zadumy. Usłyszałem kiedyś następujące pytanie dotyczące osób odwiedzających nasze nabożeństwa: „Dlaczego oczekujesz, że nagle rzymski katolik porzuci swoje katolickie przyzwyczajenia i przyjmie twoje, ewangelickie? Wyobraź sobie, że znalazłeś się na nabożeństwie w cerkwi, załóżmy, że pociąga cię pewnego rodzaju mistycyzm i śpiew. Nie rozumiesz jednak, po co tyle tych obrazów w ikonostasie, po co te różne drzwi i dlaczego ktoś przez nie przechodzi. Żeby to stało ci się bliższe, musisz podjąć próbę zrozumienia prawosławnej liturgii”. Nie inaczej jest z liturgią na naszych nabożeństwach.
Liturgia ujmuje nabożeństwo w przewidywalne ramy. Oczywiście możemy dyskutować, czy ramy bardziej ograniczają, czy może porządkują i dają poczucie bezpieczeństwa. Zanim jednak dojdziemy do tego momentu, spróbujmy przyjrzeć się poszczególnym częściom tej liturgii.
Nie chodzi tu o chronologiczne ujęcie, ale mimo to zaczynajmy od tego, co na początku, czyli Introitu. Czy to tylko naprzemienne śpiewanie, a może znaczy to dużo więcej? Warto też zastanowić się nad różnymi pojawiającymi się w nabożeństwie wyrażeniami. Na przykład Chwała – to słowo znamy nie tylko z sakralnego stosowania. Co to znaczy, że w liturgii wstępnej pojawia się ono co najmniej dwukrotnie? A czemu wołamy Kyrie eleison? A może: Panie, zmiłuj się? Można oczywiście rozmawiać, czy przypadkiem język narodowy nie powinien być językiem liturgii, czy może elementy greki są jednak na miejscu. Będę jednak chciał odejść od językowych uzasadnień, a skupić się nad tym, co ten element może wnosić w życie wspólnoty.
Weźmy z kolei Wyznanie wiary – czy zastanawialiśmy się kiedyś po co to zbiorowe deklamowanie? Nie jest ono przecież modlitwą, nie zwracamy się w nim bezpośrednio do Boga, nie chwalimy Go, nie dziękujemy i o nic nie prosimy. Może więc dla oszczędności czasu można by pomijać ten element w nabożeństwie? Z drugiej strony może właśnie odwrotnie – warto zastanowić się, dlaczego je zmawiamy i co z tego może wynikać.
Spowiedź i Komunia Święta – czy to są synonimy? Czy chodzimy do spowiedzi? A może do Komunii? Co dają oba te elementy i czy ich cotygodniowa obecność w nabożeństwie jest właściwa?
To tylko przykłady wartych uwagi zagadnień. Oprócz nich pojawią się w tym cyklu także inne kwestie, związane z szeroko rozumianym życiem parafialnym i życiem Kościoła w ogóle. Warto zastanawiać się, co jest po co.
„Zwiastun Ewangelicki” 7/2023