miniatura

„A gdy to usłyszało owych dziesięciu, oburzyli się na dwóch braci. Ale Jezus, przywoławszy ich, rzekł: Wiecie, iż książęta narodów nadużywają swej władzy nad nimi, a ich możni rządzą nimi samowolnie. Nie tak ma być między wami; ale ktokolwiek by chciał między wami być wielki, niech będzie sługą waszym. I ktokolwiek by chciał być między wami pierwszy, niech będzie sługą waszym. Podobnie jak Syn Człowieczy nie przyszedł, aby mu służono, lecz aby służył i oddał życie swoje na okup za wielu”. Mt 20,24-28

Od wieków naszym światem rządzi przemoc, chęć dominacji, panowania nad innymi. Walczymy o swoją pozycję w pracy, w domu, w kręgach towarzyskich. Chcemy być kimś. Dramatycznym efektem żądzy władzy jest wojna za naszą wschodnią granicą, tak jak efektem żądzy władzy była i będzie każda inna wojna na świecie. Samo słowo „wojna” – przeraża tak, jak przeraża nas wojna w Ukrainie i władza, która doprowadza do śmierci niewinnych dzieci, kobiet i mężczyzn. Zło ma władzę nad nami, jeśli ulegamy pokusie pomieszania porządków.

W takim świecie żyjemy, taki świat znamy i jakże często, taki właśnie świat budujemy: Mieć! Władać! Panować nad innymi! Być ważniejszym niż inni!

Od takiego myślenia nie byli wolni nawet uczniowie Jezusa Chrystusa. W wierszach poprzedzających przytoczony tekst czytamy o tym, jak matka synów Zebedeusza prosi Jezusa, by jej synowie zasiadali po Jego lewicy i prawicy w Królestwie Bożym. Interesujące jest, że w Ewangelii Marka oni sami przychodzą do swojego Mistrza z tą prośbą. Bardzo możliwe, że Mateusz pisząc swą Ewangelię około 40 lat po Marku, kiedy nad uczniami Jezusa unosił się już nimb świętości, nie chciał przedstawiać apostołów jako ludzi o niezdrowych ambicjach. Tym bardziej, że dalsza rozmowa toczy się już pomiędzy uczniami a Jezusem: nie wiecie, o co prosicie…

Musimy przyznać, że to bardzo ludzkie i dobrze nam znane. Chcemy być docenieni, chcemy, aby nas zauważano, aby doceniano naszą pracę, talenty. Nie potrafimy wznieść się ponad ludzkie rozumienie godności i zasług.

Tymczasem Jezus odpowiadając synom Zebedeusza na ich prośbę, konfrontuje uczniów z absolutnie innym rozumieniem wielkości i ważności w Królestwie Bożym i w mającym już niedługo powstać Kościele Chrystusowym: „Nie tak ma być między wami; ale ktokolwiek by chciał między wami być wielki, niech będzie sługą waszym. I ktokolwiek by chciał być między wami pierwszy niech będzie sługą waszym”. W tekście greckim jest wręcz „niewolnikiem waszym”.

Jezus dokonuje kolejnej rewolucji w myśleniu uczniów. Oni doskonale znają słowo „służba – diakonija”. To słowo znaczy tyle, co usługiwać przy stole, podawać do stołu. To czynności, które zawsze wykonywali niewolnicy lub kobiety. Godność wolnego mężczyzny nie pozwalała na zajmowanie się tak poniżającymi pracami. Gdy czytamy w Ewangelii Łukasza historię o Marii i Marcie usługującej przy stole, użyte jest to słowo „diakonija”.

Jakże musieli być zaskoczeni uczniowie, gdy usłyszeli, że Jezus – ich Mistrz i Nauczyciel każe im być sługami i sam nazywa siebie sługą. A może to było niedowierzanie? Czy to bowiem możliwe, abyśmy mieli zrezygnować ze swojej godności? Abyśmy mieli teraz podawać do stołu jak kobiety i być na każde skinienie palcem, gotowi do wykonywania poleceń innych?

Jezus zmienia znaczenie słowa „służba”. Diakonija staje się zaszczytem Chrystusowych uczniów, staje się wyznacznikiem Chrystusowego powołania. Nowe rozumienie pojęcia służby przyjęło się w chrześcijaństwie. Dzisiaj we wszystkich Kościołach odmieniamy to słowo przez wszystkie przypadki. Jesteśmy w posłudze, powołani do służby, stoimy w służbie. Ale czy rozumiemy, co to znaczy – lepiej niż synowie Zebedeusza?

Co oznacza dzisiaj, dla nas w języku polskim słowo „służyć”? Wiem, że poloniści będą protestować, ale pozwólcie pobawić się tym słowem. Możemy usłyszeć w nim dwie sylaby „słu” i „żyć”. A może słuchać i żyć? Może: słuchać Boga i żyć albo słuchać innych i żyć? I wreszcie: żyć słuchając Boga…

Chyba czas spojrzeć na naszą służbę, może skonfrontować ją z nauką zawartą w Ewangelii Mateusza.

Kilka lat temu w Kościołach ewangelickich w Niemczech przeprowadzono badania socjologiczne na temat pełnienia urzędu duchownego. Nie będę tu przytaczała pełnego opisu badań, ale to, co dla mnie było i jest inspirujące, i jak sądzę aktualne także w polskim kontekście, to wyróżnienie dwóch postaw. Mianowicie są duchowni, którzy reprezentują urząd i tak rozumieją swoje powołanie. Oni na ogół świetnie zarządzają swoimi parafiami, dbają, by wszystko było zgodne z prawem, tradycją i porządkiem. Wszystko funkcjonuje bez zarzutu. Drugą postawą, czy też rozumieniem pełnienia urzędu duchownego, jest służenie w tym urzędzie. Ci duchowni, może czasem gubią się w administracji, ale są z ludźmi i dla ludzi. Słuchają uważnie, nie zarządzają parafią, ale budują parafialną wspólnotę i budują wspólnotę Chrystusowego Kościoła. O tym, że tak bywa, rozmawialiśmy niedawno ze zwierzchnikiem mojej diecezji. Oczywiście, świat na szczęście nie jest czarno-biały i zdarzają się świetni administratorzy i duszpasterze jednocześnie.

Ale może warto zapytać samych siebie o to, jak rozumiemy służbę w Kościele Jezusa Chrystusa? Jak definiujemy naszą służbę? Zanim podjęłyśmy decyzję, że chcemy być księżmi – prezbiterami, byłyśmy diakonami – służebnicami, czy teraz przestaniemy nimi być? Czy księża niezależnie od pozycji i urzędu nie są zobowiązani Słowem Chrystusowym do diakonii?

Podobnie jak Syn Człowieczy nie przyszedł na świat, aby mu służono, lecz aby służył i oddał życie swoje na okup za wielu” – czytamy. Nasze radosne zwiastowanie, że Chrystus pojednał nas z Bogiem przez krzyż i że dał nam życie przez swoje zmartwychwstanie, zrodzone jest z Jego służby.

Do tej służby powołuje nas dzisiaj, do wsłuchiwania się w Słowo Boże i potrzeby ludzi spotykanych na naszej drodze. Zostałyśmy powołane do zwiastowania miłości Boga Słowem i czynem.

Świat ciągle rządzi się prawem pięści, ale nie tak ma być między nami. Między uczniami i uczennicami Chrystusa ma rządzić prawo miłości i wzajemnego usługiwania, i wzajemnego szacunku. Dzisiaj jako Kościół czynimy kolejny krok na tej drodze. Chcemy mówić o miłości i składać jej świadectwo. Chcemy mówić o równości wszystkich i pokazujemy, że jest to możliwe, chcemy uczyć wzajemnego szacunku i pokazujemy, jak to robić. Może więc jesteśmy coraz bliżsi myśli ks. Dietricha Bonhoeffera, który pisał: „Kościół jest tylko wtedy Kościołem, jeśli jest dla innych”.

Pozwólcie, że na koniec przywołam postać Ireny Heintze z domu Goller. Ukończyła studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim w 1937 roku. Biskup Juliusz Bursche wprowadził ją do służby kościelnej w roku 1938 – jeszcze nie było wtedy mowy o ordynacji dla kobiet – i skierował do pracy wśród dzieci i niewiast, do parafii Świętej Trójcy w Warszawie. To tu, gdzie dzisiaj się znajdujemy. Po zakończeniu II wojny światowej, w obliczu braku duchownych została skierowana na Mazury. Zamieszkała w nieogrzewanym pokoiku w Biesalu. Pod jej opieką duszpasterską były ponadto parafie w Mańkach i Łęgutach. Jeździła z gospodarzami furmanką, gromadziła mazurską ludność, sprowadzała pomoc ze Szwecji. Komunie Święte odbywały się bardzo rzadko, ponieważ ówczesny zwierzchnik diecezji nie chciał współpracować z kobietą, więc Wieczerza Pańska była tylko wówczas, gdy z darami zza morza przyjeżdżali duchowni. Swoją togę przewiązywała w pasie białym sznurem, aby było widać, że nie jest księdzem.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku stypendystka z Niemiec zbierała materiały na temat polskich teolożek, a w tym także Ireny Heintze. Dotarła do Łęgut i pytała bardzo już sędziwą Mazurkę, czy pamięta panią Irenę? Oczywiście! – odpowiedziała starsza pani. Potem opowiadała o nabożeństwach, o trudnych czasach, o białych tenisówkach dla dzieci przywiezionych przez Szwedów, dzięki czemu miały w czym iść do konfirmacji.

Opowiedziała też swoją własną historię. W czasie ucieczki przed sowieckim wojskiem, zimą 1944/45 roku odmroziła sobie nogi. Rany nie chciały się goić, nie mogła chodzić, nie wspominając o bólu przy każdym kroku czy ubieraniu. Nie miała leków, nie mogła pojechać do miasta do apteki, bo i tak nie miała za co ich kupić. Pewnego wieczoru podjechała furmanka, do domu weszła pani Irena, przywiozła maść i czyste bandaże. Zaczęła zmieniać opatrunki, przemywać rany i nakładać maść. Kobieta skończyła swą opowieść jednym zdaniem: „Nigdy nie sądziłam, że ksiądz będzie opatrywała moje nogi”. Amen.

Kazanie zostało wygłoszone podczas nabożeństwa ordynacyjnego w kościele Świętej Trójcy w Warszawie w dniu 7 maja 2022 roku.

„Zwiastun Ewangelicki” 10/2022