– rozmowa z pisarzem Jerzym Pilchem
W tej rubryce przypominamy ważne i ciekawe teksty, które kiedyś ukazały się na naszych łamach. Powracamy w ten sposób do spraw, które w zmienionych okolicznościach są nadal aktualne. Z nowej perspektywy interesująco wyglądają powzięte wtedy spostrzeżenia i wnioski.
Tym razem przypominamy rozmowę z Jerzym Pilchem, zmarłym pod koniec maja 2020 roku wybitnym pisarzem, ewangelikiem, który rodzinną Wisłę i zarazem ewangelików żyjących w Polsce uczynił tematem swojego pisarstwa. Jego celne, krytyczne, a zarazem pełne życzliwości i ciepła spostrzeżenia, były i są nadal przedmiotem autorefleksji ewangelickiego środowiska. Rozmowa ukazała się w „Zwiastunie Ewangelickim” 20/2013 w związku z uhonorowaniem pisarza Nagrodą im. ks. Leopolda Otto przyznawaną od 17 lat przez nasz dwutygodnik.
Rozmawiamy kilka miesięcy po odebraniu przez pana Nagrody im. ks. Leopolda Otto, a także po ukazaniu się pańskiej najnowszej powieści. W jednym z wywiadów padło z pana ust określenie, że jest pan „ewangelikiem korzennym”, a nawet „ewangelikiem zawodowym”. Jak ktoś taki, należący do mniejszości, czuje się w dzisiejszej Polsce i jak mu się w niej żyje?
Z jednej strony, trzymając się rzeczy nieco powierzchownych, ostatnie dwadzieścia kilka lat to jest mój czas, mój czas obecności w literaturze i obecności na rynku. Czas wydawania książek w różnych wydawnictwach, w amerykańskim dwuletnim cyklu, a zatem czas dość systematycznego pisania. Czas pisania felietonów w różnych pismach i czas moich przenosin do Warszawy. Zgrzeszyłbym, gdybym zaczął narzekać. Z tego, co dane jest pisarzowi za życia, ja dostałem strasznie dużo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że literatura jest to cmentarz, miejsce klęski ludzi nieraz bardzo zdolnych, a zapomnianych.
Natomiast moje samopoczucie duchowe w sensie obcowania z materią publiczną jest skomplikowane. Dla felietonisty, którą to działalność zaniechałem kilka lat temu, im gorzej – tym lepiej. Im większa paranoja, tym łatwiej o temat. Doświadczałem tego w sposób wyrazisty, że ilekroć prawica była u władzy, to lepiej mi się pisało. Oczywiście w patriotyzmie, przywiązaniu do ojczyzny czy katolicyzmie nie ma niczego złego, ale oni ze swoim ostentacyjnym nacjonalizmem, katolicyzmem, nietolerancją byli wyposażeni w taką ilość min i przebieranek, że to dobrze służyło pisarstwu.
Podkreślanie ewangelickich elementów to jednak jest coś wyjątkowego dzisiaj w naszym kraju.
Dla pisarza to jest dar. Wielokrotnie powtarzałem, parafrazując zdanie Marqueza, że wszystko, co najważniejsze w moim życiu zdarzyło się w Wiśle w ortodoksyjnie luterskim domu mojej babki, pomiędzy pierwszym a dziesiątym rokiem życia. Najgłębsze dzieciństwo to czas pierwszych wrażeń, doznań, inicjacji. Na starość pamięć je uruchamia. Bez pamięci niepodobna funkcjonować, ona jest naturalnym żywiołem literatury i pisarza.
Ta udana fraza, jak powiedzieliby bohaterowie pańskich powieści, jest starą prawdą o trwałym śladzie, jaki na człowieku odciska jego dzieciństwo. Ale co takiego ważnego się wtedy zdarzyło?
Pierwsza rzecz, która się zdarzyła, to był mój język, który nie był polszczyzną literacką, tylko gwarą. Matka nie zabraniała tak mówić, a ojciec przecież właściwie cały czas spędzał w Krakowie. Z babką, z rówieśnikami porozumiewałem się gwarą, bardzo to było mocne zakorzenienie, na granicy dwujęzyczności. Po przeprowadzce do Krakowa, w szkole prawie stałem się z tego powodu pośmiewiskiem. Co więcej, ojciec doszedł do wniosku, że nauczę się mówić współczesną polszczyzną czytając na głos Sienkiewicza. Czyli klin klinem – zamiast wiślańskiej gwary – staropolska stylizacja polszczyzny. Do tego dochodzi to, co było normą za moich czasów na szkółce niedzielnej i przez trzy lata nauki religii w wiślańskiej szkole – wkuwanie na pamięć starych pieśni. Te elementy ukształtowały mój język i być może spowodowały, że zająłem się językiem, czyli literaturą.
Następna rzecz, to rozmowy o Bogu, spory o Jego istnienie, o naturę duchowości jako tematy codziennych rozmów, ot, takich na stojąco. Listonosz przychodził do chałupy i przez piętnaście minut gadał o różnicy między substancją ducha światłości i ducha ciemności. Próbuję te rozmowy napisać z pamięci, ale jestem pewien, że oryginały były mocniejsze.
W ostatniej książce zatytułowanej Wiele demonów mamy zatem wspomnienie tego najważniejszego czasu, tej miejscowości i osób?
I tak, i nie. Od razu powiem, że mało jest pierwowzorów w sensie ścisłym, to znaczy są pierwowzory głównych osób: Pan Naczelnik ma oczywiście rysy mojego dziadka, Babka Zuza ma bardzo wiele z mojej babki, Matka, Ojciec – też nie ma co zaprzeczać. Ale już Pastor Mrak to postać wymyślona, co nie znaczy, że fałszywa.
Mnożenie wątków, narratorów – w jakim stopniu jest to związane z pana stosunkiem do słowa jako siły sprawczej, na boskie podobieństwo stwarzającej świat?
To na pewno wynika z tęsknoty za czasami, w których rządziło słowo, miało inną wagę. A miało większe znaczenie, bo też ten świat był inaczej zbudowany. Czesław Miłosz bardzo bolał nad tym, że współcześnie kompletnie zanikła wyobraźnia religijna. Runął porządek wertykalny: u góry Niebo, poniżej ziemia, a pod ziemią Piekło. Stało się to za sprawą postępu technologicznego. Wrócił Gagarin i powiedział, że nie widział Pana Boga. I nie chodzi o mniej czy bardziej trywialne wyobrażenia brodatego starca za chmurką. Aczkolwiek wyśmiewanie antropomorfizacji jest łatwizną. Człowiek ma prawo do wyobrażania sobie Boga na obraz i podobieństwo, jak jest przecież powiedziane. I zamiast tego mają nagle wejść jakieś subtelne pojęcia teologiczne; jak tego uczyć na szkółkach niedzielnych?
Z powodu tej tęsknoty umieściłem akcję w latach pięćdziesiątych, nie sześćdziesiątych, gdy resztkami sił, bo resztkami, ale wyobraźnia religijna jeszcze istniała. Anioły, demony, to był cały gmach zbudowany przez człowieka z wyobrażeń religijnych, rzeźb, obrazów, który teraz się zawalił. To wszystko nagle zostało unieważnione.
Tytuł powieści skłania do zadania pytania, dlaczego tamten czas podsumowuje hasło „wiele demonów”? Czytając cały wiersz z Ewangelii Marka, który jest mottem książki, dowiadujemy się, że Pan Jezus uzdrawia, uwalnia od tych demonów. Czy opisanie tamtego czasu też miało przynieść taki skutek?
Mnie się podobała wieloznaczność tego zdania: „Wypędził wiele demonów, ale nie pozwolił demonom mówić, bo go znali” (Mk 1,34). Tak jest z Biblią: czytasz i czujesz, że nie wiesz wszystkiego, ale nieraz też nie chcesz wszystkiego wiedzieć. Pewnych pasm poetyckich nie należy dekodować, bo stracą piękno. Ta tajemnica, która w tym zdaniu jest zawarta, może być różnie interpretowana, zakładam, że także antychrześcijańsko, jednak najszlachetniejsza jest ta wykładnia, że zabronił im mówić dlatego, że znały Jego boską, nadprzyrodzoną moc.
Pisałem tę książkę przez pięć lat. Nie powiedziałbym, że napisałem powieść o ludziach opanowanych przez demony, natomiast cień demonizmu w pewnych sytuacjach może być w niej obecny.
Pojęcie demona się gdzieś współcześnie zgubiło. Jeśli przyjmiemy, że demon to coś, co próbuje nami czy powieściowymi Siglanami zawładnąć, to w książce rzeczywiście jest wiele wariantów demonów: cielesności, zakłamania itd. Jaki demon jest według pana najgroźniejszy?
Ten co zawsze, czyli Szatan. Ten, którym byłem straszony, może nie tak jak inne dzieci, ale w wielu opowieściach moich rówieśników z dzieciństwa on był namacalnie obecny. Ja byłem chorowity, nosiłem okularki, nie było za bardzo za co mnie straszyć. Nie przypominam sobie, żeby babka trywializowała, że „Szatan cie zabiere do piekła”, to nie był jej język.
Dla jednej koleżanki takim traumatycznym przeżyciem było przejście zimą przez rabatkę – takie skracanie sobie drogi to była zbrodnia, coś, za co Szatan mógł ją dopaść. I ona wróciła, i zasypywała te ślady śniegiem, żeby Szatan tego nie zobaczył.
Dla piszących o literaturze to jest być może zwietrzały strach. Natomiast u Tomasza Manna – ojciec się zaczytywał Doktorem Faustusem – demonizm, demoniczny, demony, występują na każdej niemal stronie. W wielkiej literaturze Bóg i Szatan są obecni, w Biesach Dostojewskiego na przykład. To zostaje – lektura Manna i Dostojewskiego. A literatura napędza literaturę. Literatura żywi się upadkiem, chorobą, klęską, nie lubi siły, zdrowia i zwycięstwa.
W Wiśle zapewne trwa dyskusja, kto jest kim, czyje cechy noszą poszczególne postacie i jak należy to rozszyfrować. Czy historia o ekstrawaganckich córkach pastora miała coś powiedzieć o ewangelickiej pastorskiej rodzinie jako takiej? Niektórzy będą i tak ten wątek próbowali odczytać.
Nie, w tym sensie ta powieść nie jest realistyczna, bo ja nie jestem pisarzem realistą. Zdaję sobie jednak sprawę, że mogą być takie oczekiwania, że luterska społeczność oczekiwałaby swojego obrazu w literaturze, najlepiej, żeby na kanwie realizmu powstała apoteoza życia lutrów na ziemi cieszyńskiej. Chociaż to, co w literaturze najbardziej szanuję, to jest konwencja realistyczna, mam inny temperament. Przychodzę z temperamentem ironisty, ze skłonnością do groteski i daję obraz przetworzony. Mój obraz jest subiektywny, krzywy, tendencyjny, jeśli zmysłowy, to nadto zmysłowy. Jakie zasługi dla literatury mam, takie mam, ale przypuszczalnie napisałem pierwszą w polskiej literaturze namiastkę sceny erotycznej w domu pastora.
Zawsze to miałem, ale nie tylko ja, Fellini też mówił, że odkąd pamięta, odczuwał wewnętrzną konieczność intensyfikowania świata, upiększania, deformowania, dopisywania historii. Z tej fantazji i tęsknoty powstało wielkie kino.
Z jednej strony są wiślanie, którzy chcieliby apoteozy, z drugiej krytycy i czytelnicy spoza ewangelickiego środowiska chcieliby coraz dziwniejszych historii o tych „ekscentrycznych ewangelikach”, którzy podobno gdzieś istnieją. Czy w tym kontekście czuje się pan odpowiedzialny za wizerunek współczesnego ewangelika, który – chcąc, nie chcąc – pan jednak kreuje?
Nie. Pisarz nie bierze odpowiedzialności za to, jak jest czytany. W Wiśle jako autor źle się czułem, co zmieniło się po otrzymaniu Nagrody Nike. „Być może Pan Bóg go kocha, bo mu dali nagrodę” – przecież to jest nasze rozumowanie. Pamiętam, że w czasach ubóstwa, czyli pracy w katolickim „Tygodniku Powszechnym”, zacząłem w jakimś towarzystwie narzekać na zarobki. Matka siedziała koło mnie i mitygowała: nie mów takich rzeczy, tego się nie mówi, jeśli mało zarabiasz, to Pan Bóg cię nie kocha! Dlatego ziemia cieszyńska, komuna – nie komuna, była zawsze rejonem bogatym. To było osłupiające: gdy się jechało w tak zwaną Polskę, to im bliżej Wawelu, tym więcej chałup krytych słomą. To było nie do pomyślenia, w Wiśle nawet chlew nie był słomą kryty.
To znaczy, że uważa pan, że my, ewangelicy, tak bardzo różnimy się od swoich współrodaków?
Tę inność pokazuję w tonacji ironiczno-przyjaznej. Moim grzechem jest sentymentalizm, ja zniekształcam przez pryzmat sentymentalizmu, na jego bazie udoskonalam wizerunki. W Wielu demonach, może z wyjątkiem Wzmożka – jeśli przyjąć ewentualność tragicznego zakończenia – nie ma negatywnych postaci! Jedna w jedną to barwne, wesołe figury. Mnie się wydaje, że my nie wszystko wiemy o ekscentryzmie ewangelików: o tym, co się dzieje w chałupach, o historiach, które się zdarzają. Jestem niezwykle dumny z tego, że się przebiłem do świadomości moich krajanów i z tego, że ewangelicy mnie czytają. Zaczynam mieć wśród nich swoich wyznawców. Ale dziękuję Bogu, że czytają mnie nie tylko ewangelicy.
Spotykając się z czytelnikami, którzy nie są ewangelikami, ma pan zapewne rozeznanie, w jakim stopniu oni rozumieją pewne niuanse wynikające z ewangelickiego obyczaju?
Rzeczywiście, często jest to dla nich tylko koloryt, pewna egzotyka. Miałem taki przypadek z telewizyjną adaptacją powieści Inne rozkosze. Jest scena, w której ojciec, upozowany niemal jak Bóg-Ojciec, maluje stojąc na drabinie. I w pewnym momencie on się przeżegnał po katolicku. Jak to zobaczyłem, to był to ból, bo moje – a jakby nie moje. To się zdarzyło wytrawnemu czytelnikowi – bo reżyseria polega przecież na odczytywaniu znaczeń – który się do tej inscenizacji solidnie przygotował, a co dopiero mówić o zwykłych odbiorcach.
Chwaląc pana Dziennik Adam Michnik napisał w „Gazecie Wyborczej”, że „Pilch ustawia się w pozycji uciśnionego”. Czy uważa pan, że jako ewangelicy tkwimy w ucisku, w sytuacji pomniejszania, negowania i lekceważenia, czy może to już „było-minęło”?
Michnik miał, jak sądzę, na myśli raczej sytuację narracyjną, pisząc być może koloryzowałem. Natomiast nie ma absolutnie ludzkiej siły na sytuację nas, ewangelików w Polsce: nasze nieistnienie bierze się stąd, że jest nas straszliwie mało. Ale przy tej mniejszości jest właściwie w różnych dziedzinach nadreprezentacja ewangelików. Jest Buzek, Małysz…
I Pilch – czyli aż trzech. I to jest nadreprezentacja?
A Friszke? Nie jestem teraz przygotowany, ale gdyby pogrzebać, znalazłoby się wielu korzennych ewangelików, czyli pochodzących z rodzin ewangelickich. To nieraz były dla mnie zaskakujące odkrycia w wielu obszarach.
Powołując się na cytat z pana powieści Marsz Polonia można zatem nadal pytać: „Czy my jesteśmy w tej Polsce, czy my tylko z tą Polską graniczymy”?
Niech Pan Bóg broni, żeby ktoś kwestionował naszą polskość. Ale, gdy Wałęsa na początku prezydentury napisał słynny list do wyborców w sprawie mniejszości narodowych i wyznaniowych, to znalazło się tam zdanie brzmiące mniej więcej: „ci ludzie, którzy żyją wśród nas, Polaków”. Jeśli się pamięta, że na Śląsku Cieszyńskim Kościół ewangelicki, ewangelicy właśnie przechowywali polszczyznę dzięki postyllom i kancjonałom, to zakwestionowanie polskości ewangelika jest niezwykle bolesne.
Z drugiej strony wielu przytomnie myślącym, w tym ewangelikom, daleko do pewnych wcieleń współczesnej Polski. Wałęsa, chociaż należę raczej do tych, którzy uważają go za wielką postać historyczną, jako prezydent z Matką Boską w klapie to nie był do końca mój prezydent.
Jak odnaleźć się w specyfice dzisiejszej Polski i jak zachować swoją tożsamość? To jedno z najważniejszych wyzwań ewangelików, nie uważa pan?
Nic się nie zmieniło od czasu, gdy profesor Jan Szczepański opowiadał anegdotę o kolejarzu, który na to samo pytanie w rzeczywistości komunistycznej odpowiedział: „mają robić swoje”. Porządnie pracować, po prostu, wkładając w to wszystkie umiejętności, całe serce i wolę walki.
Czyli „nadludzki wysiłek w nieludzkich warunkach”, jak napisał pan w Bezpowrotnie utraconej leworęczności?
No tak, tu akurat byłem realistą, to dotyczy postaci mojego ojca, który był niezwykłym człowiekiem i niezwykłym ewangelikiem, który uważał, że robota jest zrobiona dopiero wtedy, gdy się ją odchoruje. I tak umarł. Miał zalecony morderczy tryb życia – fotelowo-kanapowy, dlatego czekał, aż matka wyjdzie z domu. Naładował kamieni, prze-wiózł z jednego końca na drugi, „pieknie” poukładał, a wieczorem umarł. To jest jednak niestety, powiedzmy jasno, dość komiczne. Nie odskoczę od mojej prehistorii i tym trudniejsza jest dla mnie powinność dawania świadectwa ewangelickiemu życiu.
To, co w pana pisarstwie wydaje się pewną karykaturą etosu pracy, jest zatem raczej niezgodą na to, że ten etos odchodzi w przeszłość?
Albo już odszedł. Z drugiej strony, jak robisz swoje, to premierem zostaniesz. Zacząłem pisać autobiografię, która być może spełni pewne oczekiwania ewangelików. W zasadniczym paśmie – na poważnie. Będzie miała pewien walor dokumentu, choć oczywiście nie będzie to książka zupełnie poważna, bo Jerzy Pilch i powaga… Na razie jestem ciągle w izbie porodowej, a mam około trzydziestu stron. Na pewno w znaczniejszym stopniu niż moje inne książki będzie dawała świadectwo życiu i obyczajom ewangelickim, także tym, które kompletnie zanikły.
No właśnie, w wielu sferach ewangelicy nie „robią już swojego”, że wspomnę klasyczne już stawianie świeczek na grobach, kiedyś niedopuszczalne. Coraz częściej trzeba to pokazywać także samym ewangelikom. A jak to pana zdaniem wygląda w sferze języka, którym się posługujemy?
Rzeczywiście, trzeba prostować interweniować, na przykład budynek kościoła to nie zbór. Nie ma takich katolików, którzy mają prawo mylić się w sprawach ewangelickich. Jeśli miałbym mówić o języku, który mamy pielęgnować, zachowywać… ja sam heroicznie trwam przy starej Biblii. Gdy daję jakikolwiek cytat, to posługuje się zawsze Biblią gdańską. Ale jest to trud czysto symboliczny i dzisiejszemu, zwłaszcza młodemu człowiekowi niekiedy trudno to zrozumieć.
Ale czy powinniśmy się obawiać tego, że przejmujemy pewne wyrażenia z języka rzymskokatolickiego lub z języka wolnych Kościołów? Mówimy: ksiądz Artur, kościół pod wezwaniem, a z drugiej strony – teraz będzie uwielbienie.
A uwielbienie, czyli co?
No właśnie. Będzie się śpiewać pieśni…
Wielbiąc Pana? Na pewno zagrożenie większe jest od środka niż z zewnątrz. Cień niebezpieczeństwa jest wyraźny, ale tego nie umiem zmierzyć. Naszym problemem w Kościele zawsze była skłonność do tworzenia rozmaitych odłamów. Kościół pod wezwaniem natomiast, to jest jeszcze pestka. Ale kościół pod wezwaniem świętego Marcina… w Krakowie? Dobrze, że nie świętego Marcina Lutra! No, a zwracanie się do kogoś „księże Jurku” to niby jest takie ciepłe. Ale czy katolickie może być ciepłe? Jak to teraz opublikujecie, to wyjdzie znów na to, że jestem ironistą.
To jest kwestia rozróżnienia, że dla nas nie imieniny są ważne…
Nie święty patron, tylko dzień narodzin. No tak. I lepiej mówić panie pastorze, a jeszcze lepiej księże pastorze. To takie dostojne, trochę jak Cracovia Kraków.
Zdarzyło się powiedzieć panu, że zbliżamy się do 500 lat Reformacji, ale następnych pięciuset lat już nie przetrwamy jako ewangelicy. Odbieram to jako prowokację i zachętę do działania, czy tak?
Gdy mnie samego tak przymuszają, nawet gdy postulaty są słuszne, to jest to dla mnie obraźliwe. Zdaję sobie sprawę, że gdy przyjmuje się pozę „tego, który wie”, to wszelka perswazja staje się przeciwskuteczna. Jeśli ja, Jerzy Pilch, udzielam nauk ewangelikom, to jest to obosieczne. Akurat ja najmniej nadaję się do wskazywania drogi żywota…
Cytowany już tu Michnik napisał „Pilch działa w pojedynkę”. Czy Pilch czuje się osamotniony i czy oczekiwałby wsparcia innych ewangelików?
Na pewno wielokrotnie czułem się osamotniony. Ale to nie jest skarga, bo w moim programie duchowym jest wpisana samotność na jednym z pierwszych miejsc. Ale jak ktoś dostał Nagrodę im. księdza Leopolda Otto i udziela wywiadu „Zwiastunowi Ewangelickiemu”, to niech nie narzeka na brak instytucji ewangelickich w swoim życiu. Dożyłem wsparcia, co tu kryć, bo na początku nie miałem go w ogóle. Początkowo uchodziłem za takiego, co pisze książki, w których „naśmiywo się z wanielików”. To, że mi się częściowo udało zmienić ten wizerunek, to jest dowód na istnienie Pana Boga.
W felietonie Okna domu zborowego w Polityce z 2000 roku w poetycki sposób uchwycił pan ten moment, opisując spotkanie z wiślanami.
No tak, niesłychane było to spotkanie, nabita sala, myślałem, że może będą trzy rzędy… mało takich chwil się zdarzyło w moim życiu.
Drugi raz na Targach Książki w Krakowie: szedłem obok tych stoisk, a tu kolejki do Mrożka, do Miłosza. Idę wzdłuż jakiejś niesłychanej kolejki, myślę, że tu znów jakiś Mrożek, a okazuje się, że to do mnie!
Skoro mówił pan, że wiele zostało mu jako pisarzowi dane, to jak pan uważa, która pańska książka z dotychczas napisanych „przetrwa wieki”?
Ja lubię, tak tylko mogę powiedzieć, Tysiąc spokojnych miast, z czystym sumieniem mogę polecić komuś, kto nic mojego nie czytał Inne rozkosze. Moje pierwsze samobójstwo – z tego tomu ze trzy opowiadania się obronią. Nie lubię natomiast Pod Mocnym Aniołem, bo przypomina mi zły okres w moim życiu.
W Wielu demonach, która jest też książką o przemijaniu, pada stwierdzenie: „Człowiek rodzi się na dnie straszliwej czeluści, żyje nie wiadomo po co i umiera w męczarniach. Innej opowieści nie ma”. Jeśli istnieje tylko jedna opowieść, to po co tyle pisać, po co kolejna gruba powieść?
Miałem raczej na myśli, że wszystkie opowieści są sprowadzalne do jednej. Nieżyjący Marian Tatara z krakowskiej polonistyki miał zwyczaj mawiać: 99% światowej literatury to jest on, ona i ten lub ta trzecia. W podobnej tonacji i ja takie uogólnienie daję, bo ta tonacja tak jest naznaczona agonią, śmiertelnością, trumiennością, że jest trochę przesadna. Poza tym ktoś to zawsze mówi. Zbrzydło mi pisanie w pierwszej osobie, więc włączając rzemiosło, starałem się narratora – to opowiadające dziecko o pewnych, podobnie jak Moitschek, cechach nadprzyrodzonych – skryć. Czasem ktoś inny przejmuje głos. To ja dopuszczam postać, która mówi „życie nie ma sensu”, ale to nie jest głos Jerzego Pilcha. Albo człowiek przyjmuje tę obietnicę wieczności, albo nie, wtedy ma trudniejsze życie, no, ale ma wybór.
rozmawiali ks. Jerzy Below i Magdalena Legendź
Tekst ukazał się w „Zwiastunie Ewangelickim” 20/2013.
„Zwiastun Ewangelicki” 13-14/2020